Tak, nie lubię zmian. Tych na gorsze. Tych na lepsze też. Żadnych. Lubię stabilizację i poczucie, że wszystko mam pod kontrolą.
A obecnie nie mam. Od piątku jesteśmy w trakcie przeprowadzki do nowego, dużego mieszkania. Powinnam się cieszyć, ale jakoś nie mogę. Samo przewożenie rzeczy strasznie mnie rozstroiło...
To zadziwiające, ile rzeczy człowiek jest w stanie zgromadzić
w zaledwie 6 miesięcy... a przecież pół roku temu przyjechałam tu
z jedną walizką...
Poza tym czuję się beznadziejnie. Psychicznie i emocjonalnie. Nie panuję nad sobą. Narzekam, narzekam i narzekam. Na wszystko.
A powodów widocznych nie mam, bo niby wszystko układa się dobrze. Niby. Bo nie mam pracy i nie mogę jej znaleźć. Miałam jednego pewniaka, ale niestety nie udało się. To mnie podkopało zupełnie...
A tej zmiany akurat chciałam. Chciałam mieć po co wstawać codziennie rano... Nawet jeśli mogłaby to być praca nieco ponad moje siły. Nie chodzi tylko o kasę, chociaż właściwie też... chodzi o to,
że muszę w końcu coś ze sobą zrobić... A mój irracjonalny
i paraliżujący mnie strach przed ludźmi naprawdę mi tego nie ułatwia...
Do dupy się czuję. Nie lubię siebie. Nie schudłam tak, jak to sobie założyłam. Zdrowie mi się sypie, a ja dalej nic z tym nie robię...
I do tego Święta prawdopodobnie spędzimy na obczyźnie...:(
ściskam :* i trzymam kciuki. oby te myśli były spowodowane tylko jesienną, listopadową pogodą. :*
OdpowiedzUsuń