Potem były studia, V rok, ślub, magisterka i ciągłe siedzenie w domu.
W ciągu ostatniego tygodnia wszystko się zmieniło. Z kury domowej przeistoczyłam się w kobietę pracującą:)
Praca właściwie taka sobie. Housekeeping w hotelu, czyli sprzątanie pokoi i łazienek.
Pracować będę tutaj:

Praca do lekkich nie należy, bo trzeba się nabiegać, naschylać, napocić, ale jestem pełna zapału, optymizmu i cieszę się, że coś robię. Że mam po co rano wstać, że gdzieś idę, że jestem między ludźmi, choć angielskiego nie podszkolę, bo pracuję z samymi Polakami;)
Wczoraj czułam się jakby ktoś mnie skopał. Bolało mnie wszystko-kręgosłup i plecy, nogi, ręce... Ale wychodząc z pracy pomyślałam,
że dawno nie byłam tak zmęczona i... zadowolona. Pierwszy raz od dawna uśmiechnęłam się do siebie:)
Potrzebowałam pracy. Nie tylko dla pieniędzy, bo zarobię najniższą krajową. Potrzebowałam jej dla siebie, żeby odzyskać wewnętrzną równowagę i poczucie własnej wartości. Ostatnie tygodnie nie były najlepsze. Nerwówka w związku z przeprowadzką (mieszkanie już wygląda dobrze, powoli się tam urządzamy i coraz bardziej mi się tam podoba-zdjęcia next time), spięcia z mężem... chyba nie byłam najlepszą towarzyszką...
Jutro trzeci dzień w pracy. Koniec treningu-jutro sprzątam sama. Będzie dobrze. Musi być. Powoli zaczynam w to wierzyć.